Robbie Williams – „Rudebox”

23 października 2006
ok. 2 minut czytania

Każdy dźwięk na tym krążku to kosmiczna pomyłka. Jedna katastrofa goni drugą. I tak od początku do końca, bez wytchnienia. Tutaj nie tylko nie ma dobrych piosenek. Nie sposób znaleźć choćby minuty utworu, która nie przyprawiałaby o spazmy.

Williams huczał od jakiegoś czasu, że oto tworzy swoje pierwsze taneczne dzieło. I albo ten facet nie ma bladego pojęcia o tańcu, albo gdzieś niepostrzeżenie zmienił zdanie i postanowił nagrać longplay nie nadający się absolutnie do niczego. Próba jakichkolwiek choreograficznych popisów przy tej muzyce zapewne zakończyłaby się trwałym urazem. Żeby jednak nie było, iż ten uroczy mężczyzna bezczelnie kłamie, jest tu zgodnie z zapowiedziami sporo elektroniki i cytatów z duetu Pet Shop Boys, który pomógł (prawdopodobnie pod groźbą utraty życia) w stworzeniu dźwiękowych „cudów” skrywanych na „Rudebox”.

Mega nieporozumienie stanowi przeróbka przeboju „Bongo Bong” Manu Chao. Jeśli ktoś nie wierzy, proszę wyobrazić sobie takie połączenie: reggae, Robbie śpiewający po francusku i… saksofon. Z kolei numer „She’s Madonna” wypada tak żałośnie, iż na miejscu królowej popu (której dedykowana została kompozycja) nasłałabym na Anglika szwadron rozwścieczonych Amazonek.

Podobnych „perełek” jest tu bez liku. Warto jednak wyróżnić jeszcze dwie piosenki: „Louise” z aranżacją na miarę gry komputerowej z ery Commodore 64 oraz „The 80’s”, gdzie Williams nieudolnie usiłuje rapować. Jeśli ktoś dotrwa do końca albumu, odnajdzie na deser kawałek „Dickhead”, a tam przeklinającego jak szewc i znów rapującego artystę.

Ta płyta jest zła. Pod każdym względem, kątem i z każdej strony. Obcowanie z muzyką z „Rudebox” to prawdziwa tortura i nawet tępe wpatrywanie się w ślicznego Robbiego na okładce nie złagodzi cierpienia.