Rod Stewart – „Time”

22 maja 2013
ok. 2 minut czytania

Mam słabość do dziarskich staruszków. Do gentlemanów po 60., którzy wciąż mają ikrę i klasę. Którym się wciąż chce. Brytyjczyk właśnie dołączył do grona mych ulubieńców. Przez ostatnią dekadę nagrywał amerykańskie standardy i robił to znakomicie. W końcu jednak postanowił wrócić do rockowych brzmień i autorskich piosenek. Nic, tylko przyklasnąć takiej decyzji.

„Time” to kopalnia wspaniałych utworów. Takich naprawdę wspaniałych. Z pięknymi melodiami, chwytliwymi refrenami, świetnymi, różnorodnymi aranżacjami (od chórów po saksofon). Pełnych energii i emocji. Jasne, to żadne oryginalne, nowatorskie brzmienia. Wręcz przeciwnie. Mamy do czynienia z gładkim, radiowym rock-popowym materiałem, ale tym w najlepszym stylu, najlepszej jakości. Te numery ujmują klasą i elegancją. Każdy też zachwyca wciąż niedającym się pomylić z żadnym innym, zachrypniętym wokalem kibica Celticu Glasgow. Gros to melancholijne ballady, oparte o akustyczne brzmienia, ozdobione smykami („Brighton Beach”, „Picture In a Frame” ), nie brakuje jednak ostrzejszych kawałków (springsteenowe „She Makes Me Happy”, rozbrykane, pogodne „Beautiful Morning”, stonesowe „Finest Woman is the Stones”) czy nawet powrotu do disco („Sexual Religion”) oraz celtyckich klimatów („Make Love to Me Tonight”).

Najnowszy krążek Stewarta nie zawiera może piosenek, które zapiszą się złotymi zgłoskami w historii muzyki, ale i nie zawiera słabych numerów, a to niemałe osiągnięcie. Nie wierzę, by jakikolwiek fan Roda był tym albumem rozczarowany. To dokładnie taka płyta, jakiej się po wokaliście należało spodziewać. Szczera, autentyczna i naprawdę dobra.