Rufus Wainwright – „Out of the Game”

18 maja 2012
ok. 2 minut czytania

Muzyk przyznał, że pracując nad „Out of the Game” inspirował się Eltonem Johnem, Freddiem Mercurym, Davidem Bowie. Ja bym dodała jeszcze zespół ABBA. Siódma płyta wokalisty jest przesiąknięta dźwiękami rodem z lat 70. Tym razem jest bardziej disco, co nie do końca znaczy tanecznie. Chodzi raczej o klimat migoczących cekinów i wirujących, kolorowych świateł. Tak naprawdę króluje jednak pop, ale taki właśnie spod znaku wymienionych wyżej artystów. Pełen emocji, niemal podniosły, z przepychem. Artysta postawił na naprawdę bogate aranżacje z użyciem ukulele, akordeonu, chórków i chórów, organów, ale i piskliwych syntezatorów czy smutnej gitary. Jeśli dodamy, że produkcją zajmował się Mark Ronson, wiadomo, że można spodziewać się także rozmaitych, szczodrze użytych dęciaków.

„Out of the Game” to bardzo kolorowa płyta, w której radość i melancholia żyją w idealnej symbiozie. Rzecz, przy której można potańczyć – tak staromodnie…w parze. Raz próbując rozmaitych obrotów i figur („Welcome To The Ball”), częściej jednak ledwie przestępując z nogi na nogę i wspierając głowę na ramieniu partnera (pięknie senne „Respectable Dive”). Nie brakuje kiczu, przesady, pewnej stylistycznej frywolności, w wydaniu Rufusa ma to jednak wiele uroku, gracji i wspomnianej już elegancji.

Wainwright może bardzo nie szokuje, ale jednak nową płytą trochę zaskakuje. Niby pozostaje sobą, ale powiedziałabym, że proponuje lżejszą, barwniejszą, po prostu bardziej popową wersję siebie.