Savages – „Adore Life”

23 stycznia 2016
ok. 2 minut czytania

„Adore Life” jest w zasadzie taką płytą, jaką żeński rockowy kwater miał nagrać. Po wściekłym, bezkompromisowym, acz dość monolitycznym debiucie, przyszedł czas na nieco urozmaicenia. Nowe piosenki co prawda nie są już tak dzikie, nie można jednak zarzucić formacji złagodnienia czy komercjalizacji. W ich muzyce nadal jest mnóstwo ognia, mnóstwo mocnych i ostrych dźwięków. Nie wszystko jednak przypomina walkę bokserską.

Na drugim albumie zespołu więcej jest melodii, niuansów, więcej spokojnych, wręcz balladowych fragmentów. Niemniej wciąż słyszymy głośne przesterowane gitary i pełen emocji, rozwrzeszczany (choć nie tylko) głos Jehnny Beth. Najprościej, acz i najbardziej banalnie, należałoby powiedzieć, że to po prostu materiał bardziej dojrzały niż „Silence Yourself”.

Najbardziej numery z debiutu przypomina rozpędzone „T.I.W.Y.G.”. Ale już takie „The Answer” choć ma potężną moc urzeka pewnym liryzmem i wirującym rymem w stylu Deftones. Gitary pięknie, metalicznie i nerwowo brzmią w „Evil”, „I Need Something New” (kapitalny, rozedrgany bas) czy dusznym „When In Love”, ale uwagę zwracają tu również kompozycje – znacznie bardziej złożone, bogatsze, bardziej różnorodne. „Adore” to w zasadzie mroczna, gorzka ballada, a „Surrender” z całym zgiełkiem ma sporo skocznej energii.

Punkowa surowizna ustąpiła miejsca post-rockowej przestrzeni i kolorystyce. Mamy mniej elementów kojarzących się z wczesnym Siouxsie and the Banshees, a więcej z PJ Harvey z lat 90. Pojawiły się delikatniejsze propozycje, pojawiło się więcej melodii, a paleta barw jest znacznie szersza. Savages wciąż grają jednak soczyście, hałaśliwie i z pełnym zaangażowaniem, i robią to wyśmienicie.