Seal – „7”

21 grudnia 2015
ok. 2 minut czytania

„7” to płyta o miłości, o tym, jak ekstremalnych przeżyć dostarcza. Jak uskrzydla i zrzuca w przepaść. Więcej tu smutku, co jest zrozumiałe. W końcu album powstał po rozwodzie muzyka z Heidi Klum (byli małżeństwem prawie 10 lat). Seal cierpi, ale nie krzyczy z rozpaczy, nie drze szat. Raczej z bólem, ale i pewnym rozrzewnieniem wspomina. Stąd gros kompozycji na jego nowej płycie to emocjonalne ballady, jak „Every Time I’m With You”, „The Big Love Has Died” czy „Love”. Ze smakiem wyprodukowane, okraszone dźwiękami fortepianu i smyków, prowadzone, silnym głosem. Słychać smutek, słychać, że śpiewa o tym, co szuje, słychać, że to jego myśli, słowa.

Wbrew pozorom nie jest to jednak płyta dołująca. Gdzieś w tym wszystkim jest jakaś wdzięczność, ciepło. – Próbowałem uchwycić tę piękną, zmieniającą się dynamikę miłości – tłumaczył przed premierą artysta. – Związaną ze strachem, potrzebą akceptacji, rozkoszą, smutkiem, lekkomyślnością, podnieceniem. Płyta opowiada zarówno o ekstremalnej radości, jak i ekstremalnym żalu oraz wszelakich szaleństwach, których dopuszczamy się pod wpływem miłości.

Może do kategorii szaleństw bym tego nie zaliczyła, ale, w tym kontekście, niektóre piosenki można uznać za dość zaskakujące, nawet dla tych pamiętających jego przebój z Adamskim – „Killer”. Mowa o pozytywnych, niemal tanecznych kawałkach „Life On the Dancefloor” ze zgrabnie wplecionymi w syntetyczną warstwę dęciakami czy wirującym w takt disco „Monascow”.

Jeśli miałabym się przyczepić „7”, to trochę to wszystko staromodne, niepasujące do naszych czasów. Żadna z ballad nie ma też potencjału „Kiss from a Rose”, choć stylem nowe kawałki daleko od megahitu Seala nie odbiegają. Fani nie powinni być rozczarowani. Seal nagrał pełen emocji i zaangażowania album z wieloma naprawdę ładnymi piosenkami i kilkoma do podrygiwania.