Shining – „International Blackjazz Society”

20 października 2015
ok. 2 minut czytania

Nie zdziwię się, jeśli głosy recenzentów o „International Blackjazz Society” będą mocno podzielone. Na pewno wielu nie spodoba się to, że Shining ucieka od awangardowego podejścia, jakie zaprezentował na kapitalnej płycie „Blackjazz”. Choć ślady ukochanego przez Jørgena freejazzowego szaleństwa wciąż są obecne, lidera zespołu i głównego kompozytora muzyki, najwyraźniej pociąga coraz bardziej zwięzła i przewidywalna formuła piosenki.

Ja do malkontentów się nie przyłączę. Dlaczego? Nie z powodu wzniosłego argumentu, że prawem artysty jest iść drogą, jaką sobie wybierze, etc. Przede wszystkim narzekać nie będę dlatego, że Munkeby potrafi pisać piosenki naprawdę fantastyczne, a muzyka, którą komponuje, ma w sobie tak nieprawdopodobnie eksplodującą z niemal każdego numeru, porywającą energię, że tylko się zachwycać. Absolwent Norweskiej Akademii Muzycznej w Oslo nie byłby sobą, gdyby oprócz ukochanego saksofonu nie powkładał w różne miejsca płyty smaczki, przede wszystkim elektroniczne, czasem pożyczone z dark ambientu, innym razem jakby wzięte z jakiejś ścieżki dźwiękowej. Saksofonowa introdukcja „International Blackjazz Society” (powtórzona parę piosenek później, w „House Of Warship”), jest wprowadzeniem do wybuchu dźwiękowej bomby energetycznej, której fala uderzeniowa pochłania nas w mig od „The Last Stand” do genialnego „Last Day”. Album wyhamowuje nieco przy „Thousand Eyes”, zmieniając charakter na industrialno-metalowo-epicki. Bardziej dostojny, aczkolwiek w swej drugiej części również galopujący. Najlepsze przychodzi jednak pod koniec, w postaci tryptyku – „House Of Warship”, „House Of Control”, „Church Of Endurance”, zaś bardzo dobre dzieło wieńczy pięknie narastająca pod względem napięcia „Need”. Napięcie i koncentracja ani na moment nie spadają. Płyta trzyma do samego końca.

Unoszą się nad piosenkami dawne, wspaniałe dokonania Nine Inch Nails, Marilyn Mansona, Ministry nawet. Jørgen Munkeby, jak na fantastycznie utalentowanego artystę przystało, zaczerpnął z takiego grania to, co najlepsze. Chłodną, bezpośrednią, bezkompromisową siłę uderzenia oraz ramy kompozycji. Doprawił swoją wyobraźnią i wyszło coś naprawdę świeżego, ciekawego. Norweg niby skręcił w nową stronę, ale wciąż trochę patrzy w bliskie mu freejazzowe miejsca. Trent Reznor chciałby nagrać taką płytę, Marilyn Manson też by chciał. Ale ich już na to chyba nie stać. Pozostaje im słuchać młodych zdolnych, jak Shining.