Slaughterhouse – „Welcome to: Our House”

6 września 2012
ok. 2 minut czytania

Tym bardziej szkoda, że nic z tego nie wyszło. Bo niezły album z kilkoma przebłyskami, to za mało jak na tę formację. Trudno jednak jednoznacznie stwierdzić, co nie wypaliło. Wydaje się, że każdy z raperów jest w co najmniej dobrej formie. Szczególnie Joell Ortiz potwierdza wielki potencjał, kapitalnie odnajdując się w bardziej osobistych kawałkach („Rescue Me”, „Goodbye”). To nie jest typ faceta, który porwie charyzmą jak kiedyś Fat Joe czy Big Punisher, ale ma podobną zdolność do przekuwania wspomnień, ulicznych spostrzeżeń w historie, które dają do myślenia, zostają w głowie. Joe Budden rzecz jasna lepiej sprawdza się w stylistyce, kiedy liczą się pojedyncze metafory, mocne słowa i przechwałki. Świetnie wyszło mu to chociażby w „Throw That”, czyli kawałku dedykowanym striptizerkom. Royce da 5’9″ wciąż podtrzymuje dobrą dyspozycję, zaś Crooked I niby niczym się nie wyróżnia, ale nie znajdziemy kawałka, w którym odstawałby od kolegów. Jest istotnym uzupełnieniem składu i swoich fanów raczej nie zawiódł. O dziwo, broni się też muzyka, chociaż równie dobrze można by te wszystkie podkłady przełożyć na album Eminema czy 50 Centa i nikt by się nie zdziwił.

Być może właśnie to jest największa wada płyty, że jest ona bardzo dobrze skompilowaną składanką, na której mamy dobrych raperów, ciekawych gości i niezłe bity (wyłączając ten do „My Life” z samplem z Corony), ale nie mamy czegoś, co wyróżniałoby ją na tle innych wydawnictw. Hiphopowi rzeźnicy nie przygotowali pełnokrwistego steku, tylko soczystego hamburgera. A hamburgery mają to do siebie, że może i pomagają wygrać z apetytem, ale na krótką metę.