Snoop Dogg – „Bush”

1 czerwca 2015
ok. 2 minut czytania

„Bush” ciężko nazwać rapowym albumem. Pojawiają się rymowane elementy, ale zasadniczo mamy do czynienia z normalnie śpiewanymi piosenkami i to całkiem fajnymi. Z całym właściwym Snoopowi luzem, kalifornijskim klimatem, nowa płyta Amerykanina jest jedną z najbardziej popowych i imprezowych. Duża w tym zasługa odpowiedzialnego za produkcję Pharrella Williamsa. Prawdę mówiąc, aż dziwne, że album nie jest sygnowany przez obu artystów, bo rękę twórcy „Happy” czuć bardzo wyraźnie w każdym numerze. Pharrell połączył swoje zamiłowanie do disco ze słabością Snoopa do funku, tworząc rozbujaną, soulowo ciepłą, pełną zgrabnych melodii płytę. Gdyby nie naprawdę skromne rapowe wstawki, te utwory spokojnie mogłoby trafić do repertuaru Justina Timberlake’a.

Kawałki na „Bush” migoczą metalicznymi dźwiękami, uwodzą żeńskimi chórkami, ujmują wokalnymi harmoniami, pulsują basowym rytmem, błyszczą, wirują, a przede wszystkim zachęcają do zabawy. Przy „Peaches N Cream” biodra bezwiednie zaczynają się kręcić, podszyte melancholią, smakowite „Awake” skłania do nieśmiałego podrygiwania, a „Run Away” to coś wprost stworzone do gremialnego wznoszenia toastów (Gwen Stefani nadal jest w formie). Jeśli ktoś natomiast marzy o wtuleniu się w kogoś miłego, „California Roll” z niedającym się podrobić Steviem Wonderem nada się idealnie.

Snoop Dogg na swym trzynastym długogrającym krążku udowodnił, że bez problemu odnajduje się we współczesnych trendach i że chociaż jest dziadkiem, na karku ma 43 lata, potrafi rozkręcić udane party.