Soilwork – „The Living Infinite”

1 kwietnia 2013
ok. 2 minut czytania

Grać melodyjny death metal (czy jakąkolwiek inną odmianę śmierć metalu) i decydować się na nagranie podwójnego materiału z blisko półtoragodzinną zawartością, to przedsięwzięcie odważne, pisząc delikatnie. Gatunek ma swoje ograniczenia, co chyba dla wszystkich słuchających takiej muzyki jest jasne jak słońce na plaży w Rio. Nie wiem, co trzeba by zrobić, aby utrzymać uwagę przy płycie z tej półki przez tak długo. Ale ja mogę tego nie wiedzieć, zaś Soilwork powinni, skoro podjęli się takiego wyzwania. Niestety, nie wiedzą.

Napisanie, że słuchanie „The Living Infinite” jest torturą, byłoby przesadą. Warsztat Soilwork jest bowiem dalece ponadprzeciętny, a szwedzka kapela nie tylko łoić potrafi, lecz również pogłaskać pięknymi melodiami gitar czy klawiszy rodem z klasycznego heavy. Tylko co z tego? Nie mamy żadnych zaskoczeń. To wciąż ten sam Soilwork, co przykładowo na „The Panic Broadcast”, czasem brutalnie atakujący i gwałtownie pędzący do przodu, chwilami zwalniający, dający złapać oddech, uśmierzający ból po bombardowaniu jakimś melodyjnym opatrunkiem. Z dwudziestu piosenek na płycie można było spokojnie wybrać 8-10 i skompilować z nich naprawdę więcej niż dobry krążek. Wziąć choćby „Tongue”, „Vesta”, „Realm Of The Wasted”, czy „The Windswept Mercy”, w którym Spida wspiera legendarny Justin Sullivan z New Model Army. Mamy niestety walkę o przetrwanie tych blisko 90 minut, a nasza uwaga znika szybko, bo Soilwork nie ma w zanadrzu wiele, by ją przykuć.

Nie wiem, kto w Nuclear Blast przyklasnął pomysłowi wydania podwójnej płyty, ale wykazał się małą asertywnością i zdolnościami negocjacyjnymi. Gdyby, jak pisałem wyżej, zasugerował zespołowi, żeby wybrać mniej kawałków, a resztę przeznaczyć na edycje specjalne, EP-ki, wydania okolicznościowe, zyskaliby wszyscy. A szwedzka kapela i jej wydawca przede wszystkim. Repetycja bywa wrogiem postępu i sukcesu. Zwłaszcza gdy stosowana jest w nadmiarze.