St. Vincent – „St. Vincent”

24 marca 2014
ok. 1 minuta czytania

Imienne dzieło „St. Vincent” to trudna do opisania i niemożliwa do jednoznacznego zaszufladkowania propozycja. Amerykanka niczym akrobatka balansuje na granicy mainstreamowej alternatywy (jak dziwnie by to nie brzmiało) i awangardy. Krótko mówiąc, pisze dobre, ładne, niemal chwytliwe piosenki, które potem psuje i udziwnia. Nie chodzi tylko o zwykłe zniekształcenia, zakłócenia, którymi nie gardzi („Regret”), ale i produkcję, aranżację i najzwyczajniej pokręcone pomysły na to, jak obudować kompozycję („Every Tear Disappears” ma w sobie coś z Queens of the Stone Age i z Archium X). Znakomitym przykładem jest „Prince Johnny”. Ballada w nieco kinowym klimacie, na którą pewnie ząbki ostrzyłaby sobie Lana Del Rey, gdyby nie zapętlony, poszatkowany podkład i kąsająca gitara.

Chociaż St. Vincent umie pisać melodyjne piosenki, bardzo chętnie ukrywa je pod wieloma warstwami o różnej fakturze, konsystencji, gramaturze, kolorystyce. Lubi bawić się dźwiękami, lubi szarpać, drzeć, gnieść muzyczną materię. Bardzo też lubi rytm. Choć utwory jedne bardziej elektroniczne, inne bardziej gitarowe, wszystkie mają wyrazisty, „ostry” rytm (marszowe „Digital Witness” z fajnymi dęciakami, nerwowe „Birth in Reverse”).

„St. Vincent” nie brzmi jak poprzednie dzieła artystki, ale nikt poza nią, nie mógłby nagrać takiego albumu. Na pewno to przystępny zestaw, ale daleki od tego, co powszechnie uznaje się za radiowe. Dziwaczny, intrygujący, kompletnie niemęczący i, jednak, fajny.