Staind – „Staind”

29 marca 2012
ok. 1 minuta czytania

Trochę przypomina to teraz Stone Sour (czy Slipknot, bo różnica się prawie zatarła). Innymi słowy mamy wściekłe darcie mordy przeplatane z ładnym, emocjonalnym śpiewem. Nie jest to Staind z początku kariery, ale imienny tytuł jest symptomatyczny. Jakby Aaron Lewis i koledzy chcieli powiedzieć: „o to my, w całej swej okazałości”. Nasz gniew i łagodna natura, nasze potężne riffy i harmonie (panowie nadal lubią Alice in Chains, co najlepiej słychać w „Falling”), siła i liryzm.

Czekają nas także walcowate gitary, pięknie burczący, nieraz wysunięty na przód bas, dużo mocnych dźwięków, zrównoważonych łkającymi solówkami i zgrabnymi refrenami. Na pełnoprawną balladę trzeba czekać do samego końca, do naprawdę udanego „Something to Remind You”. Wcześniej uszy miło połechta skradająca się furia a la Deftones (świetne „Wannabe”), „Throw It All Away” z gitarowym motywem bardzo przypominającym „Lateralusa” Toola (zresztą Toolowych smaczków tu więcej, choćby maynardowy wokal w „The Bottom”) czy fajnie rockandrollowo rozpędzone, ultraprzebojowe „Now”.

„Staind” to soczysta solidna porcja ciężkiego, ale i melodyjnego grania. Znakomicie wyprodukowana (ładne, selektywne bębny), nowoczesna, z konkretnym ładunkiem energii i sporą dawką testosteronu.

Nie powiem, słucha się tego zaskakująco dobrze. Może bez większej ekscytacji, ale dobrze od początku do końca.