Starsailor – „All the Plans”

4 kwietnia 2009
ok. 2 minut czytania

Nie będę owijać w bawełnę. Mam słabość do tej grupy. Może dlatego, że lubię ładne wpadające w ucho trochę smutne melodie, może dlatego, że debiut przywołuje bardzo miłe wspomnienia, a może po prostu dlatego, że Anglicy potrafi tworzyć naprawdę śliczne piosenki. Pierwsza płyta, „Love Is Here”, zawsze będzie przeze mnie wysoko oceniana, pomimo całej tej egzaltacji, nader ekspresyjnego śpiewu Jamesa Walsha. „Silence Is Easy” nie zrobiła już na mnie takiego wrażenia, ale po dziś dzień wzrusza mnie tytułowy numer, podobnie było z kolejną „On the Outside”. I kiedy już myślałam, że Starsailor to dla mnie rozdział zamknięty zespół powrócił z wspaniałym albumem „All the Plans”.

To nie jest coś porażającego swym geniuszem, nic nad wyraz poruszającego. Ot, zestaw piosnek, ale takich naprawdę ładnych. Walshowi zdarza się jeszcze czasem przejmująco „zawodzić”, zazwyczaj jest jednak spokojny, stonowany. Takie też są kompozycję. W dużej mierze akustyczne, delikatne, ale nie ulotne. Zamykające zestaw „Safe At Home” spokojnie mogłoby znaleźć się na solowej płycie Eddiego Veddera. Zresztą sporo tu właśnie subtelnego folku i bluesa, które zgrabnie przeplatają się z brytyjską melancholią (odrobina Travisa, troszkę z The Beatles/Oasis). Są proste, bardziej pogodne wpadające w ucho kawałki, jak „Tell Me It’s Not Over” czy „The Thames”, cudnie rozkołysane kompozycje („All The Plans”), coś do płakania w poduszkę, albo na napisy końcowe komedii romantycznej „Hurts Too Much”) ale i nagrania bardziej ambitne, rozbudowane („Stars and Stripes”).

Tak naprawdę szkoda czasu na doszukiwanie się czegoś wielkiego, ważnego. „All the Plans” to bowiem przede wszystkim szalenie przyjemna rzecz. Płyta, po którą chętnie sięgniemy, gdy będzie nam źle, lub gdy będziemy mieli ochotę coś sobie ponucić, lub gdy będziemy potrzebować jakiegoś miłego muzycznego tła wieczorową porą. To taka płyta, której po prostu będziemy słuchać.