Supercharger – „Broken Hearts And Fallaparts”

7 lutego 2014
ok. 2 minut czytania

Supercharger to nazwa, która pewnie nielicznym w Polsce coś mówi. Najprędzej tym, którzy ukochali dźwięki Backyard Babies, The Hellacopters, Michaela Monroe, Mustasch, Turbonegro, Airbourne i tym podobnych. Duńska kapela wcześniej wydała dwie płyty, które całkiem nieźle radziły sobie w ojczyźnie Kinga Diamonda i perkusisty Larsa U., co tempa dobrze nie trzyma. Oraz w Niemczech i Szwecji. Teraz sekstet próbuje wypłynąć na szersze wody i próba ta może zakończyć się powodzeniem.

„Broken Hearts And Fallaparts” to bezpretensjonalny, dynamiczny, hardrockowy dopalacz. Nie trzeba grzebać w zakamarkach duszy, aby nawiązać dialog z artystą, dotrzeć do jego zawiłych intencji, uchwycić ukryte przekazy, odcyfrować wyszukane metafory. Tu od razu wszystko jest podane na tacy. W punkt atakuje nas soczysty riff, jadący na mocno rozpędzonej sekcji rytmicznej. Zero słodzenia, łzawych balladek („Goodbye Copenhagen” łzawa z pewnością nie jest, jest bluesująca). Supercharger wali prosto w twarz. Czasem pięknym mięsistym hard rockiem (np. „Hold On Buddy”, „The Crash”), czasem nieco subtelniej, łobuzersko, rockandrollowo i bluesrockowo z fortepianem, troszkę w stylu wczesnych Quireboys i Thunder, które zapożyczały takie patenty od Rolling Stonesów („Five Hours Of Nothing”). „Blood Red Lips” to zbyt wyraźne podkreślenie fascynacji „Electric” The Cult i numerami w stylu „Lil' Devil”. Ale trudno mieć to Duńczykom za złe. W takim graniu ciężko być nowatorskim. Prędzej da się ciekawie odświeżyć formułę, co Supercharger robi.

Album rasowo brzmi, jest rasowo zagrany i odpowiednio zaśpiewany. Jasne jest, że muzycy Supercharger genialnie czują melodyjnego hard rocka z przytupem, więc jeśli ktoś takiego grania w wykonaniu stosunkowo nowych wykonawców poszukuje, duńską kapelę można komuś takiemu polecić w ciemno. Ogromny zastrzyk energii gwarantowany.