T-Pain – „Thr33 Ringz”

20 grudnia 2008
ok. 2 minut czytania

T-Pain to człowiek orkiestra. Spopularyzował użycie Auto-Tune (proces dźwięku używany do korekcji dźwięku i głosu, rodzaj wokodera), produkuje, śpiewa gdzie popadnie, a przy okazji jest wraz z Lil Wayne’em najbardziej rozpoznawalną obecnie osobą sceny czarnych mainstreamowych brzmień. Wszystko, co w jego twórczości najlepsze i najbardziej denerwujące odnajdziemy na trzeciej solówce.

Plusów jest co niemiara – przede wszystkim ultranowoczesna, fantastycznie dopracowana warstwa produkcyjna. T-Pain bierze co najlepsze z elektroniki, R&B, hip-hopu i popu, tworząc błyskawicznie wpadającą do ucha hybrydę, przy której nogi nie mogą ustać w miejscu. Brzmienie jest kosmiczne, pełne drobnych smaczków i idę o zakład, że właśnie tak przez najbliższych kilka lat będzie wyglądała miejska muzyka do klubów. Brzmienie uliczne to Wyspy Brytyjskie i wszelkie odmiany grime’u oraz 2-stepu, ale już w klubach bez wątpienia będą królować brzmienia w stylu tych, które słyszymy na „Thr33 Ringz”.

Było o plusach, nie sposób nie wspomnieć o minusach. Przede wszystkim tendencja wpychania gości za wszelką cenę do każdego kawałka. W efekcie takie „Change” z Akonem, Diddy’m i Mary J. Blige to jeden z największych muzycznych koszmarków 2008 roku. Po drugie nie do końca udało się ułożenie numerów. Po kapitalnym, dynamicznym początku temperatura siada w połowie płyty i dopiero ostatnie numery (z wyjątkiem „Change”) ratują sytuację.

T-Pain to facet o ogromnym talencie i muzycznej wyobraźni. Artysta, który dla popadającego w marazm świata R&B był zbawienny niczym deszcz na pustyni. Miejsce w historii już sobie zapewnił. Warto chociażby spróbować zrozumieć dlaczego i w jaki sposób. A lepszą okazję niż ta płyta trudno sobie wyobrazić.