The Cranberries – „Roses”

28 lutego 2012
ok. 1 minuta czytania

The Cranberries to zespół złożony ze zdolnych muzyków i wokalistki obdarzonej świetnym głosem. Potrafią pisać ładne melodie i pięknie uszlachetniać rockowe brzmienia. Cenią sobie klimat i nie zapominają, że w muzyce bardzo ważne są emocje. Znakomicie czują się w stonowanych, balladowych kompozycjach, ale kiedy trzeba potrafią eksplodować. Powrócili po ponad dziesięciu latach przerwy, ale kompletnie tego nie czuć. Z jednej strony to zaleta, z drugiej wada.

Fajnie, że Irlandczycy na siłę nie próbują się zmieniać. Nie kombinują, nie eksperymentują, nie odmładzają za wszelką cenę. Nie szukają taniego rozgłosu, a raczej wracają do mniej lub bardziej stęsknionych dawnych fanów. Robią to, w czym byli i – co słychać na „Roses” – nadal są dobrzy. Tym samym jednak zupełnie nie ekscytują, nie zaskakują i… pozostawiają pewien niedosyt. Nie mówię, że chciałbym usłyszeć ich piosenkę z udziałem rapera czy w dubstepowym wdzianku, ale, żeby jednak choć raz zaintrygowali, zadziwili.

Trzeba jednak przyznać. Słucha się tego dobrze, bo to w końcu znajome dźwięki, dobre piosenki, świetnie zrealizowane. „Tomorrow”, „Schizophrenic Playboy” czy to „Show Me” to bez wątpienia znakomite numery. „Roses” to niemniej rzecz zdecydowanie dla sentymentalistów. Tych, którzy przed laty pokochali zespół.