Zestaw otwiera powolny, klimatyczny i całkiem obiecujący „Underneath the Starss”. Później następuje jednak seria potworków. Lekkich, skocznych, w większości nijakich piosenek nawiązujących do „Close to Me” czy „Just Like Heaven”. Niby więc typowe The Cure z mniej mrocznego okresu, problem w tym, że to, co sprawdzało się w latach 80. czy jeszcze 90., zupełnie nie pasuje do XXI wieku. Robert Smith z kolegami brzmią chwilami jak własne karykatury. Szczególnie gdy nasz drogi, blisko 50-letni wokalista wyśpiewuje teksty pokroju „I love what you do to my lips”, a w tle „migoczą dzwoneczki”. Oczyma wyobraźni widzę wówczas wykrzywioną w grymasie twarz lidera i kwaśne uśmiechy niedbale uszminkowanych ust. I wtedy nadchodzi chwila refleksji. Jakim cudem ten zespół dał na początku roku tak znakomite koncerty w Warszawie i Katowicach? Odpowiedź przychodzi z nagraniem „Switch” – nerwowo się rozpędzającą, ostrą i dramatyczną propozycją. Robert nie boi się przekrzykiwać mocno hałasujących gitar, słychać też tę zaraźliwą pasję, za którą kochamy The Cure. Wrażenie robi także utwór o wiele mówiącym tytule „Scream” i bardzo agresywny „It’s Over”.
„4:13 Dream” ma jeszcze kilka dobrych momentów, jak chociażby zwrotki „Real Snow White” czy godną Petera Hooka z New Order linię basu w „Reasons Why”. Zagorzali fani mogą dobrze przyjąć również „Hungry Ghost” i motoryczne „Sleep When I’m Dead”. Problem w tym, że taki „Switch” obnaża zarazem niebywały potencjał grupy i jej największe niedostatki. Serce pęka, kiedy człowiek pomyśli jak znakomita byłaby to płyta, gdyby zamiast radiowych piosenek muzycy pokusili się o odważniejsze, cięższe huczące od gitar dźwięki.