The Joy Formidable – „Wolf’s Law”

31 stycznia 2013
ok. 2 minut czytania

Debiut The Joy Formidable urzekał zaskakującym zderzeniem hałasu, siły, pewnej rockowej pompatyczności z delikatnym wokalem, kruchymi elementami, dźwiękowymi błyskotkami, półszeptami. Na drugiej płycie mamy logiczną kontynuację tego, co znamy z „The Big Roar”. Tym razem jednak wszystko wydaje się potężniejsze, z większym rozmachem. Trochę jak z hollywoodzką superprodukcją, której sequel musi być jeszcze bardziej spektakularny, widowiskowy i ma na celu przyciągnąć jeszcze więcej widzów.

Taka taktyka wydaje się przyświecała Walijczykom przy tworzeniu „Wolf’s Law”. To już iście stadionowe melodie, potężne gitarowe riffy, które mają huczeć na dużych scenach. To album mniej surowy, mniej tu shoegaze’owych zamuleń, post-rockowych wycieczek, a więcej bezpośrednich ciosów, porywających zagrywek, co absolutnie nie jest wadą. Szczególnie, że wciąż jest w muzyce tria element zaskoczenia, są niekomercyjne rozwiązania (gitarowa akrobatyka w „Maw Maw Song”), zaskakujące wtręty. To nadal rockowa zawierucha, która zmiata z powierzchni, co tylko napotka (takie „Little Blimp” bywa bezlitosne), z tym, że tym razem ta wichura wydaje się nieco mniej złowieszcza, bardziej słoneczna, w ciut przyjaźniejszych kolorach.

The Joy Formidable przyrównuje się do Muse, co dla mnie osobiście jest trochę niezrozumiałe. Owszem, to także swoisty rockowy barok, przepych i gitarowa egzaltacja. U Ritzy Bryan i jej kolegów nie ma jednak tego zadęcia co u Matta Bellamy’ego i spółki. Może to za sprawą kobiecego wdzięku, może tych dreampopowych zapędów. Jedno jest pewne. „Wolf’s Law” udowadnia, że The Joy Formidable to jedna z ciekawszych rockowych formacji, i co nie jest bez znaczenia w dzisiejszych czasach, wprost idealna na festiwalowe występy.