The Raveonettes – „Pe’ahi”

29 lipca 2014
ok. 2 minut czytania

The Raveonettes poszli w ślady Beyoncé i bez zapowiedzi, singli i innych zwiastunów po prostu opublikowali płytę, „Pe’ahi”. Nie do końca rozumiem, dlaczego. Może taka po prostu jest moda, może to jednak dobry marketing i pomoże w sprzedaży, czego Duńczykom serdecznie życzę. Siódma płyta duetu jest po prostu kolejną płytą The Raveonettes. Sune Rose Wagner i Sharin Foo mają swoją ulubioną piaskownicę, w której wciąż budują bardzo fajne zamki. Budulec jest niezmiennie ten sam: przesterowane gitary, zderzone z dziewczęcą słodyczą. Z tym, że raz są to dzieła bardziej eleganckie, dopracowane, przypominające urocze domki dla lalek, kiedy indziej twory o nierównych krawędziach, wręcz złowieszcze.

W przypadku „Pe’ahi” mówimy raczej o drugim przypadku. Mamy więcej rocka, shoe-gaze’u, niepokoju niż cukierkowego retro-popu. Nie znaczy to jednak, iż ładnych, „różowych” dźwięków całkiem brakuje. Czekają nas migoczące trójkąty, eteryczne harfy, skrzące tamburyna i dzwoneczki. Oczywiście przykryte tym świetnym, szorstkim, chropowatym, monochromatycznym hałasem, jaki tylko The Raveonettes potrafią tworzyć. Nie jest wściekle, agresywnie, ale za to bardzo gęsto, czasem surowo, wręcz industrialnie („Kill!”). Kompozycje nie zwalają z nóg. Duńczycy postawili na umiarkowane tempa, czasem niemal balladowe melodie, senne klimaty. Uwagę zwraca jednak brzmienie, a przede wszystkim dźwiękowe proporcje. Idealnie wyważone, znakomicie skontrastowane, z fantastycznie wyeksponowanymi detalami (bas w „Killer in the Streets”).

Krótko mówiąc, nowa płyta brzmi kapitalnie – mocno i zarazem delikatnie, chaotycznie i harmonijnie, brzydko i pięknie. Jak połączenie krainy elfów z dzikim, postapokaliptycznym krajobrazem. Niby to wciąż to samo, dobrze znane The Raveonettes, ale jednak tym razem jakby ciut lepsze.