The xx – „Coexist”

8 września 2012
ok. 2 minut czytania

Nie spodziewałam się, że drugą płytą laureaci Mercury Prize wywrócą mój świat do góry nogami. Zresztą, nie zrobili też tego i pierwszym albumem. Owszem, podoba mi się, doceniam ich szlachetne podejście do popu, ale nie był to krążek, który nie opuszczałby mego odtwarzacza miesiącami. A jednak. Kiedy postanowiłam go sobie odświeżyć, okazało się, że doskonale tę płytę znam – nucę, podśpiewuje i rozpoznaje piosenki. Tego niestety nie mogę powiedzieć o „Coexist”.

Mam ten longplay zapętlony na „repeacie” od kilku dni i nic. Orientuje się, że zestaw zaczął się na nowo za sprawą metalicznych gitar „Angels”. Nie dlatego, że numer znałam już wcześniej, ale dlatego, że owa gitara bardzo kojarzy się z Interpolem (bezwolnie zaczynam śpiewać „Untitled”). Reszta za żadne skarby nie chce się zagnieździć w głowie (ani w sercu). Co więcej, trudno się na tej muzyce skupić. Gdzieś w połowie płyty myśli uciekają hen, hen daleko i do rzeczywistości przywołuje motyw „z Interpolu”.

Oczywiście, muzycy twierdzą, że to rzecz bardziej dojrzała, a wydawca, że tak jak „XX” było szeptem wprost do ucha, tak „Coexist” jest ciepłym spojrzeniem prosto w oczy. Ale w tym spojrzeniu niewiele znajdziemy, a dojrzałość – jeśli przez nią rozumiemy bardziej jednorodny, a przez to nudniejszy materiał, to owszem. I nie chodzi o to, że to zła płyta. Absolutnie nie. Wciąż jest ta wspaniała melancholia, delikatne wokalne dialogi, mnóstwo przestrzeni między migoczącymi, kruchymi dźwiękami. Wybrany losowo dowolny numer z krążka na pewno się spodoba, ale czy zapadnie w pamięć? Śmiem wątpić. Całość wydaje się natomiast bardziej rozwodniona, mniej wyrazista, bardziej plumkająca niż poprzednik.

To wciąż piękne utwory, cudowna produkcja, szlachetność, prostota. Ale to już było. I było lepsze.