The XX – „xx”

15 września 2010
ok. 2 minut czytania

Zaledwie niewielką przesadą będzie stwierdzenie, że za sprawą debiutu, The XX osiągnęli spektakularny sukces. Płyta zachwyciła dziennikarzy po obydwu stronach Atlantyku. Pod wrażeniem byli zarówno krytycy z niezależnych serwisów, jak i przedstawiciele mainstreamowych mediów. Szary obywatel również nie pozostał niewzruszony, a stacja MTV Rocks umiłowała sobie teledysk do „Islands”. Ukoronowaniem było Mercury Prize. I chociaż tak powszechny entuzjazm może wyglądać jak jeden wielki spisek, w tym przypadku chodzi po prostu o wspaniałą muzykę.

O pierwszym albumie The XX najprościej powiedzieć, że jest nietuzinkowy. Jego siła i uroda drzemie w akuratności. Muzyka Anglików jest bowiem prosta, ale nie banalna, ładna, ale nie ckliwa, spokojna, ale nie nudna. Elektronika nie wydaje się chłodna i bezpłciowa, a to, co bardziej organiczne, gitarowe ani nie jest zbyt miękkie, aksamitne, ani brudne, surowe. Zespół doskonale wie, jak składać dźwięki, by stworzyć utwory jedyne w swoim rodzaju. „xx” brzmi wyrafinowanie, dalekie jest jednak od pretensjonalności. Przy pobieżnym przesłuchaniu, można odnieść wrażenie, że artyści stawiają po prostu na łagodność, po nieco dokładniejszym zapoznaniu się z materiałem, z łatwością dostrzeżemy aranżacyjne smaczki i celebrację detalu. W kompozycjach formacji pop w równym stopniu miesza się z alternatywą, a kruchy pierwiastek kobiecy, idealnie skontrastowany jest z męską szorstkością.

„XX” jest niczym kaszmirowy pled. Lekki, piękny, szlachetny. Po prostu taki, z którym nie chcemy się rozstać.