Tides From Nebula – „Safehaven”

29 maja 2016
ok. 2 minut czytania

Co się zmieniło? W zasadzie to, że stołeczny kwartet tym razem nie skorzystał z usług renomowanego producenta, jak to było w przypadku dwóch poprzednich albumów, tylko ciężar produkcji wziął na siebie. I ciężar ten znakomicie udźwignął. Rzekłbym nawet, że „Safehaven” brzmi bardziej naturalnie, jakby bliżej tego, co Tides From Nebula prezentuje podczas koncertów. Kiedy jest mocniejsze uderzenie, jest skuteczne, w punkt, zadziorne, a kiedy trzeba operować przestrzenią, długimi, ciągnącymi się dźwiękami albo pojedynczymi dźwiękami, plamkami fortepianowymi, jest to bardziej sugestywne niż wcześniej.

Szczerość, mrok, energia, odzwierciedlenie zebranego do tej pory bagażu doświadczeń – to podkreślali muzycy w przedpremierowych zapowiedziach. Tides From Nebula nigdy nie należeli do tych, którzy proponowaliby nam jakąś tanią ściemę promocyjną. Zawsze było tak, że mówili jak jest i podczas słuchania pozostawało tylko potwierdzić, iż mówili prawdę. Słuchając „Safehaven”, nie mam cienia wątpliwości, że ktoś karmi mnie czymś szczerym i prawdziwym. Z przyjemnością konsumuję falujące sinusoidalnie emocje, czasem kruchutkie, w innym miejscu spiętrzone maksymalnie i kipiące energią. Doświadczenia zebrane przez ponad osiem lat i setki koncertów, procentują. Tides From Nebula to zespół w pełni świadomy swoich możliwości, dojrzały, ale przede wszystkim wyczuwalnie mający ogromną radość z tego, co robi. Na pozór wydawać by się mogło, że instrumentalny post rock, balansujący na krawędzi progresu, wzbogacony ilustracyjną elektroniką, ma tak wąski margines możliwości ekspresyjnych, iż w końcu nie pozostaje nic innego jak rutyna i odgrzewanie na nowo znanych patentów. „Safehaven” to płyta, na której tej rutyny nie wyczuwam wcale, choć oczywistością dla mnie jest, że warszawianie w paru momentach grają tak jak na którejś z poprzednich płyt. Kiedy jednak słyszę tak kapitalne kompozycje jak, dajmy na to, „We Are The Mirror” albo „Traversing”, zupełnie przestaję szukać powiązań w dyskografii, tylko chłonę piękno tej muzyki. Mocniejszej i bardziej energetycznej niż ta z trzeciej płyty.

Zasługą największą Tides From Nebula jest od samego początku umiejętność opowiadania dźwiękami. Czas płynie, a oni nie tylko, że jej nie tracą, lecz wciąż potrafią czynić swoją muzykę interesującą. I nie zapominają o przyjaciołach. Ostatnią kompozycję, „Home”, zadedykowali niedawno zmarłemu Piotrowi Grudzińskiemu z Riverside.