Toni Braxton – „Pulse”

10 maja 2010
ok. 2 minut czytania

Materia razi trochę odtwórczością. To zresztą przypadłość, która toczy ostatnimi czasy ten gatunek i sprawia, że nie dzieje się w nim nic oryginalnego. Bogiem a prawdą, gdyby na „Pulse” do tych podkładów śpiewała Brandy czy Keri Hilson, mało kto dostrzegłby różnicę. Chyba, że za punkt wyjścia wziąłby teksty, które rzeczywiście mogą przykuć uwagę na trochę dłużej. Toni jawi się jako kobieta, której życie nie oszczędzało, szczególnie względem uczuć. Faceci to w większości zimne dranie, ludzie z branży nie traktują jej jak człowieka, tylko jak produkt, a fani choć są zazwyczaj wspaniałymi ludźmi, ich krytyka bywa czasem nadto bardzo bolesna. No smutno się może człowiekowi zrobić, na szczęście przychodzi „Wardrobe”, a w nim Braxton wyjawia, że czas na zmiany w jej… garderobie i do tego potrzebna jest nowa miłość. W tym momencie słuchacz ma prawo się uśmiechnąć, chociaż prawdziwą intencję tego śmiechu pozostawiam już każdemu odbiorcy z osobna.

Podobać się może za to śpiew Toni i tutaj już o żartach nie ma mowy. Ta kobieta naprawdę ma świetny głos i nie zapomniała, jak go wykorzystywać. Szkoda tylko, że nie używa go do śpiewania kolejnych niezapomnianych szlagierów w stylu „Breathe Again”, „You’re Makin' Me High” czy „Un-Break My Heart”, a stawia na R&B, będące kalką tego wszystkiego, co od lat dominuje na listach.

„Pulse” przedłuża artystyczny żywot Toni, ale o pełnej satysfakcji nie ma mowy. Za dużo jest na tej płycie schematu, za mało serca. I co najgorsze, brzmi ona czasem tak, jakby Braxton wzorem nieopierzonej, wystraszonej debiutantki, dała się wepchnąć w z góry przygotowane przez wydawcę pudełko, zamiast wyskoczyć z niego z klasą diwy popu.