Trivium – „Silence In The Snow”

25 października 2015
ok. 2 minut czytania

Wydawało się, że płyta „Vengeance Falls” była głośnym sygnałem ostrzegawczym dla muzyków, bo raczej o jej ciepłym przyjęciu nie było mowy. Pamiętam, że recenzując ją pisałem, iż największym wygranym w związku z nią będzie producent, David Drainman i opinię tę podtrzymuję kilka lat później. Po „Silence In The Snow” wygranym nie będzie nikt.

Trivium parę lat temu to był ostry thrash, świetny technicznie (na „Shogun” chwilami ocierający się o progmetal), z wokalami na przemian ostrymi i czystymi. O takim Trivium mamy, zdaje się, zapomnieć. Panowie przeszli na stronę czystego śpiewania, do tego aż za często z taką nieznośną, płaczliwą manierą. Jakby adresowali swoje piosenki do zagubionej amerykańskiej młodzieży ze szkół średnich, która pogrążona jest w rozpaczy po upadku emo. Kto wie, może ten zabieg się powiedzie i amerykańska gimbaza w setkach tysięcy zamówi „Silence In The Snow”? Tych płaczliwych numerów doprawionych cukrem, landrynkowatymi chórkami, słodziutkimi melodiami jest taki przesyt, że po prostu robi się niedobrze.

Stylistycznie też nie wiem, o co Trivium chodzi, bo większość numerów łączy się ze sobą poziomem monotonii i jednostajności, a niektóre idą w kierunku, o który nigdy tego zespołu bym nie podejrzewał, czyli power metalu. Zarówno pod względem melodyki, jak i motoryki. Produkcja też jest taka wypieszczona i wychuchana, że aż nienaturalna. Opakowanie na zewnątrz się błyszczy i mami kolorkami, lecz w środku nędza straszna. Ale Michael „Elvis” Baskette to nie Nick Raskulinecz, który potrafił wycisnąć z Trivium to, co najlepsze. Tu, takie mam wrażenie, wyciskano tylko to, co może spodobać się w mainstreamowych rozgłośniach. Jakby ktoś tu pozazdrościł wyników sprzedaży Nickelbackowi… Najgorsze jest to, że kilka numerów przez krótką chwilę rokuje dobrze, bo riff ciekawy, jest jakieś napięcie, a potem wszystko się gdzieś ulatnia, rozmywa i mamy ochotę piosenkę wyłączyć.

Czy to już koniec Trivium znanego z „Ascendancy”, „Crusade”, wspomnianego „Shogun”? Oby nie. Wierzę, że się opamiętają i wrócą do tego, w czym są naprawdę dobrzy. Od paru lat epatują sztucznością, a „Silence In The Snow” jawi mi się jako zbyt nachalna chęć przypodobania się tym, dzięki którym sakiewka może szybciej i obficiej się napełnić.