Twilite – „Quiet Giant”

18 kwietnia 2011
ok. 2 minut czytania

Debiutanckie wydawnictwo Pawła Milewskiego i Rafała Bawirsza „Bits & Pieces” zachowało się w mojej pamięci mocno zamazane. Nie ma mowy, by podobnie miało się stać z „Quiet Giant”. Duet muzycznie zrobił coś, co zawsze cenię – wziął akustyczną łagodność, delikatność i ascetyczność, wplótł w nią subtelne ozdoby w postaci klarnetu czy trąbki („Too Late”) i dosypał kilka ziarenek mocniejszych akcentów, klawiszy (np. „Saving Time”). Gigant choć moc ma wielką, charakteryzuje się wysoką szlachetnością dźwięków. Dodaje jej też uroczo Szwedka Billie Lindahl (w „Perfect Ending” i „Out Of Control”).

Dźwięki zanurzono w lekkiej, nasyconej optymizmem, rozmarzeniem, intymnością atmosferze. Słuchając, rysuje się obraz zadowolonego z życia człowieka, leżącego sobie w słoneczny dzień na łące i beztrosko wpatrującego się w niebo. Słowa z notki zapowiadającej materiał, że piosenki są „zachwycające intymną aurą, a zarazem komunikatywne, wybrzmiewające w głowie jak najmilsze melodie dzieciństwa”, są trafione w 100 procentach. Choć jest na płycie kilka mocniejszych spiętrzeń chwilowo burzących sielskość.

Muzyka Twilite wędruje za dokonaniami mistrzów pokroju Cata Stevensa, duetu Simon & Garfunkel, znajdzie się w niej skojarzenia do akustycznych fragmentów Pink Floyd, a także współczesnych songwriterów i neofolkowców rozkochanych w graniu bez prądu. Brzmienie jest czyste i ma odpowiednią dynamikę, nie psującą uroczego klimatu numerów, zaśpiewanych znakomicie po angielsku. Tuzin piosenek wchodzi leciutko, z wyczuciem kołysze i wpędza w miły nastrój. W tytule mamy słowo „cicho”, lecz o „Quiet Giant” i Twilite powinno się w najbliższym czasie mówić bardzo głośno i bardzo często.