Will.I.Am – „#Willpower”

23 kwietnia 2013
ok. 2 minut czytania

Jak wielu fanów starszych dokonań Willa w ramach The Black Eyed Peas na przełomie lat 90. i poprzedniej dekady, a także jego pierwszych solowych płyt, kompletnie nie kupuję zmian w brzmieniu artysty, jakie zaczął wprowadzać od kiedy do zespołu dołączyła Fergie. Rozumiem, że odniósł gigantyczny sukces komercyjny, jest fabryką hitów, jego rodzina jest ustawiona na dziesięć pokoleń naprzód, ale tak nagłe odejście od ambitnego soulowo-funkowego rapu do popu i muzyki dyskotekowej, mnie jako słuchacza zabolało. Wielkich nadziei wobec pierwszej po sześciu latach solowej płyty Willa więc nie miałem.

Na samym początku duża niespodzianka, bo „Good Morning” to naprawdę piękne wejście w album, marzycielskie, przyjemne z doskonałą produkcją opartą o smyczki. Kawałek bardzo filmowy, soundtrackowy. Złapałem się na tym, że naprawdę uwierzyłem, iż to może być album zupełnie inny od oczekiwań, prawdziwy powrót do przeszłości Willa. No nie, jednak nic z tego. Każdy kolejny numer rozwiewał te nadzieje.

„#Willpower” to w zdecydowanej większości płyta dyskotekowa, w całości zaś przyjazna rozgłośniom komercyjnym. Artysta i jego wydawcy single mogą wybierać rzucając kostką albo losując na chybił-trafił. Bez znaczenia. Każdy numer wyprodukowany jest tak, żeby stać się przebojem, a chyba nikogo nie trzeba przekonywać, iż producent The Black Eyed Peas wie, jak robić hity. Swoje robią też goście, których zaprosił. Chris Brown rozkocha w sobie kolejne nastolatki, Nicole Scherzinger przypomina, że w ogóle żyje, Eva Simons w klubowych klimatach od zawsze sprawdza się świetnie.

Można się zżymać, że to wtórne, w większości będące w jakiś tam sposób kalką grupowych dokonań muzyka, ale nikt obiektywny nie będzie mógł zarzucić piosenkom na płycie, że nie bujają. No bujają, o ile oczywiście jest się w stanie wytrzymać takie granie i po chwili w dyskotece czy w taksówce, w której włączona jest jakaś popularna rozgłośnia radiowa, odruchowo nie zakłada się słuchawek.