Willy Moon – „Here’s Willy Moon”

25 kwietnia 2013
ok. 2 minut czytania

Od razu powiem, że trochę się Nowozelandczykowi dostało za ogólną tendencję współczesnego rynku, ale w dużej mierze to jednak jego wina. Na nagranie pierwszej płyty ma się przecież całe życie. Jest czas, żeby pomyśleć, przygotować się, zebrać materiał i zachwycić słuchacza.

Tymczasem leniwy (inaczej nie sposób tego nazwać) 23-latek z Wellington proponuje 29 minut materiału, na który składa się jeden doskonały singel („Yeah Yeah” oparty na samplach z „Wu-Tang Clan „Ain’t Nuthing ta Fuck Wit”), kilka niezłych numerów (acz też niepozbawionych zapożyczeń – „Railroad Track” za sprawą fragmentu „Walk with Me” od razu kojarzy się z „Jesus Walks” Kanye Westa) oraz dwa covery („Shakin'” oraz „I Put a Spell On You”).

I można machnąć ręką, że to średnio oryginalne, gdybyśmy dostali świetny zestaw porywających piosenek. Niestety. Willy wydaje się zgrabnie poruszać pomiędzy rock and rollem i oldschoolowym popem, do których potrafi dodać nieco lekkiego hip-hopu, tanecznej skoczności czy bluesowego brudu. Nic jednak szczególnego z tego nie wychodzi. Nie jest to ani wyjątkowo świeże, ani zaskakujące, acz – muszę przyznać – w obyciu dość przyjemne. Najgorsze jednak, że piosenki są nijakie, wpadają jednym uchem, wypadają drugim. Pomijając świetne „Yeah Yeah”, są po prostu słabe, bez porywających melodii czy urzekających rozwiązań produkcyjnych. Oczywiście, może się na albumie znaleźć kilka słabszych momentów, ale jeśli dominują wypełniacze, to jednak jest to przesada.

Obcowanie z „Here’s Willy Moon” do najgorszych nie należy, trzeba docenić bogate, organiczne brzmienie, drażni jednak mierność tego albumu, pewna bylejakość. Wystarczyłoby wyrzucić kilka utworów, przyłożyć do pozostałych, nazwać to EP-ką i byłoby wspaniale. Tak, dostajemy coś, co brzmi jakby w dużej mierze zostało zrobione na odwal się.