Woodkid – „The Golden Age”

24 marca 2013
ok. 1 minuta czytania

Francuz skutecznie rozbudził apetyt na swój debiutancki album „The Golden Age”. Nie będę już wracać do klipów, które kręcił dla innych twórców. Wystarczył kapitalny „Run Boy Run” i przepiękny „I Love You” ze zniewalającymi filmikami (wstyd nazywać to teledyskami), a także echa (ponoć) genialnego koncertu w Katowicach oraz fantastyczna okładka, by oczekiwać po Woodkidzie cudów. Cudów jednak nie ma i trochę trudno o tym pisać, bo to w zasadzie główny zarzut. To nie jest wielki, przewspaniały, onieśmielający album. Płyta nie ma tej magii, majestatu, co single i towarzyszące im czarno-białe obrazy.

Mimo wszystko to piękna muzyka. Bogata, z cudnymi orkiestracjami. Raz dumna, epickie, kiedy indziej bardziej nieokiełznana, dzika. Momentami liryczna, melancholijna, czasem żywiołowa, drżąca od podskórnej energii. Znakomite są bardziej rytmiczne, napędzane bębnami fragmenty. Wokal Yoann też ma przyjemny (choć przypominający wszystkich smutasów, których słuchamy od lat). Dowolny numer wyciągnięty z krążka bez wątpienia robi wrażenie. Ujmuje rozbuchaną aranżacją i liryzmem, urzeka wrażliwością i niuansami. Całość jednak coś traci. Zlewa się w posiadające niemałą urodę, pełne emocji, ale pozbawione magnetyzmu dzieło.

Ciężko powiedzieć, że „The Golden Age” rozczarowuje czy zawodzi. Po prostu nie powala na kolana. Przemija, tylko raz na jakiś czas wywołując szybsze bicie serca.